sobota, 7 czerwca 2014

Nie taka Diabolina straszna...

Najnowsza produkcja Disney'a pokazuje kolejną historię z cyklu "jak to było naprawdę" i "zło wcale nie jest złe". 

Czarownica przedstawia "prawdziwą historię Śpiącej Królewny". Co to znaczy? 


 Diabolina (Angelina Jolie), czyli zła wróżka wcale nie była zła. Widz poznaje ją jako małą i sympatyczną dziewczynkę, która z czasem staje się strażniczką magicznej Kniei. Ma skrzydła, umie czarować, a na dodatek z głowy wystają jej diaboliczne rogi. Jednak pewnego dnia, osoba której ufała i którą kochała (przyszły król Stefan) pozbawia ją skrzydeł i rujnuje jej serce. W ten oto sposób, urok rzucony na królewską córkę - Aurorę (Elle Fanning) - był tylko aktem zemsty i nienawiści. Dziewczynka trafia pod opiekę trzech wróżek, a Diabolina towarzyszy jej wiernie przez cały okres szesnastu lat. 


Czarownica nie jest wcale zła. Można by powiedzieć, że działa w afekcie, rozgoryczona rządzą rządzenia i chciwością Stefana (Sharlto Copley). Bywa sarkastyczna, a do Aurory zwraca się per "paskudo", jednak nie da się jej nie lubić. To całkowite przeciwieństwo wersji Disneya sprzed 55 lat.Tamta wiedźma była okrutna, zła i wredna do szpiku kości. Poza tym miała zieloną skórę i była o wiele brzydsza od tej nowej, lepszej czarownicy z twarzą Angeliny Jolie. 

Skoro Diabolina nie jest zła, to znaczy, że ktoś inny musi być. Ponieważ czym jest bajka bez złego charakteru? I tu pojawia się król Stefan (tak, tak, ojciec Aurory). Ambicja przysłania mu wszystkie wartości, a chęć zemsty prowadzi do szaleństwa i obłędu. 
Pozostają jeszcze trzy wróżki. Chodzące ofiary losu, które w ogóle nie potrafią sobie poradzić z wychowaniem Aurory. Zajmowanie się dzieckiem to ponad ich siły. Jednak jest Diabolina...

To ona zajmuje się tak naprawdę Aurorą. Czuwa nad nią i dba o nią. Jest dobrą wróżką, nawet bardzo dobrą. Na każdym kroku towarzyszy jej wierny i oddany kruk, który zmienia się w przystojnego szatyna imieniem Diaval (Sam Riley). I taka jest "prawdziwa" historia Śpiącej Królewny.
Film mi się podobał. Bardzo dobre efekty specjalne, świetna charakteryzacja, Angelina Jolie była rewelacyjna, a całość przyjemna dla oka. Idealny film dla kogoś, kto chciałby obejrzeć jakieś niezobowiązujące fantasy. 

Aczkolwiek wydaje mi się to dziwne. Czarownica to jedno wielkie zaprzeczenie wersji z 1959 roku. To trochę absurdalne zaprzeczać samemu sobie: najpierw robić złą Diabolinę, a potem stwierdzić, że to wina króla, który wcześniej był dobry. Wróżki w jednej wersji ogarnięte i zorganizowane, w drugiej nieprzystosowane do życia. Książę Filip: w 1959 emanujący bohaterstwem i męskością, w 2014 sympatyczny, aczkolwiek ciapowaty młodzieniec. Król Stefan to już nie miły staruszek, ale zły świr ogarnięty manią prześladowczą. Aurora nie śpiewa słodkich piosenek, a jej największym marzeniem nie jest poznanie księcia, tylko przebywanie w Kniei, po drugiej stronie cierniowego muru. A Diabolina jest kimś zupełnie innym. Dobrą, a nawet opiekuńczą kobietą. 

Pomijając ten absurd. Mamy tu kilka scen boleśnie rażących zapożyczeniem, żeby nie powiedzieć, że zostały chamsko zerżnięte z innych filmów. Fantasy oczywiście. Wobec tego, można łatwo zauważyć kadry zapożyczone z takich klasyków jak Władca Pierścieni , Opowieści z Narnii, Harry Potter albo Alicja w Krainie Czarów (Burtona). Ale ogólne wrażenie jest dobre. Tak więc polecam do obejrzenia!

niedziela, 11 maja 2014

Kraków jeszcze nigdy...

...tak jak w tym tygodniu, nie miał w sobie takiej siły! Przekręcając cytat z Myslovitz i skupiając się na faktach oraz wydarzeniach: dzisiaj zakończył się Festiwal Off Plus Camera, który odbył się w Krakowie w dniach 2-10 maja.
Główną atrakcją festiwalu był Benedict Cumberbatch. Jego przyjazd wiązał się z jego filmem "Little Favour", tzn.: jest współproducentem i zagrał w nim główną rolę - żołnierza, który wyświadcza przysługę swojemu koledze z wojska. Oczywiście przysługa do łatwych nie należy.
W każdym razie Benedictowi się w Krakowie podobało. Dobrze, może przyjedzie tak drugi raz?

niedziela, 4 maja 2014

A oto i plakat trzeciej części Hobbita. Nazwa miała pierwotnie brzmieć Tam i z powrotem, teraz będzie Bitwa pięciu armii. Osobiście wolę tę pierwszą, nawiązanie bezpośrednie do książki, wiążący tytuł itd. A ta druga jest za oczywista - wiadomo, że przez 80% czasu filmowego będzie ta bitwa. Albo i dłużej.
W każdym razie mam nadzieję, że ta część będzie lepsza od poprzedniej, bo Pustkowie Smauga było porażką.

sobota, 26 kwietnia 2014

80 moich cudów kina: Grand Budapest Hotel

Jeśli ktoś nie wie co zrobić z wolnym czasem, a chciałby obejrzeć w kinie jakiś dobry film, to polecam Grand Budapest Hotel



Młody pisarz (Jude Law) przeżywający kryzys twórczy przyjeżdża do niegdyś ekskluzywnego hotelu Grand Budapest, położonego na malowniczych wzgórzach kraju Żubrówka. Tam poznaje osobiście właściciela tegoż przybytku, pana Zero Moustafę (F. Murray Abraham). A on opowiada mu niesamowitą historię niesamowitego konsjerża - Gustave'a H. (Ralph Fiennes).

Gustave jest perfekcjonistą. Pod jego wodzą wszystko w Grand Budapest Hotel działa idealnie, a nawet lepiej. Jest bardzo szanowany, zarówno wśród obsługi, jak i wśród gości, szczególnie starszych pań. Do tego na każdą okazję ma odpowiednio długi cytat z poezji romantycznej i nieustannie używa perfum L'Air Panache. Pod jego skrzydła trafia młody imigrant, Zero Moustafa (Tony Revolori). Nowy boy hotelowy szybko uczy się sprawnego kierowania hotelem. Między nimi nawiązuje się nić braterskiej przyjaźni, kiedy dochodzi do dramatycznych wydarzeń - starsza przyjaciółka Gustave'a  (w tej roli Tilda Swinton) zostaje zamordowana. To wydarzenie daje początek całej serii zabawnych, ale również niebezpiecznych sytuacji. 
Pan Jopling (Williem Defoe) i syn denatki Dimitri (Adrien Brody)

Jest kilka rzeczy, które mnie zachwyciły w tym filmie. Pierwsza to rewelacyjna obsada. Praktycznie każda postać, pierwszo bądź drugoplanowa, jest grana przez gwiazdę kina. Z wyjątkiem Tony'ego Revolori, który w tego typu produkcji zagrał po raz pierwszy i poszło mu świetnie. Co więcej, chłopak ma dopiero 17 lat i zadatki na genialnego aktora. 
Ralph Fiennes dał popis swoich aktorskich umiejętności, a Williem Defoe w roli cichego pomocnika czarnego charakteru był wprost rewelacyjny, z tym samym, bezwzględnym wyrazem twarzy. Ogólnie, każdy z aktorów był fantastyczny. 

Kolejnym ważnym elementem jest malownicza sceneria i świetne ujęcia kamery. Bajkowy krajobraz, wnętrza hotelu przypominające pałac i urocze miasteczko w tle. To wszystko tworzy przyjemny dla oka obraz, który osładza wszystkie wydarzenia i nadaje im bajkowości.

Reżyser Wes Anderson za swój najnowszy film został nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem na tegorocznym festiwalu w Berlinie. W stu procentach zasłużenie. 

P.S.: Ta historia  powstała na podstawie twórczości austriackiego pisarza Stefana Zweiga, który był popularny głównie w latach 20 i 30 ubiegłego wieku. Wraz z żoną zginął śmiercią samobójczą w 1942. Był to akt protestu przeciw hitleryzmowi (Zweig był Żydem).

czwartek, 10 kwietnia 2014

Noc po ciężkim dniu

Kto by o niej nie marzył! Ale mi chodzi o hit sprzed 50 lat, a mianowicie A hard day's night. Nie ukrywam, że The Beatles to mój ulubiony zespół, ale nie o piosence dzisiaj będę pisać. Tylko o filmie.
Otóż Noc po ciężkim dniu ma już prawie pół wieku. Film jest tzw."dniem z życia Beatlesów". Oczywiście stylizowanym i wyreżyserowanym dniem, z napisanymi dialogami, scenami itd. To nie jest dokument, tylko produkcja mająca na celu dopisania naciąganej fabuły do kilku piosenek Beatlesów. Praktycznie rzecz biorąc, film jest o niczym. Po prostu ogląda się wygłupy Johna Lennona, Paula McCartney'a, George'a Harrisona oraz Ringo Starra, a towarzyszy im świetna muzyka. Co prawda są zabawne sceny, a chłopcy z Liverpoolu'u naprawdę potrafią rozśmieszyć, jednak nie jest to kino wysokich lotów.
Oczywista oczywistość, że wszystkie tego typu produkcje (Help! itd.) miały na celu zwrócenia uwagi na Wspaniałą Czwórkę. Ale moim zdaniem było to całkowicie pozbawione sensu. Osobiście, żaden z obejrzanych dotychczas filmów z Beatlesami w roli głównej, nie przypadł mi do gustu. Głównie ze względu na żenującą fabułę, równie złe efekty specjalne i sztuczne zachowanie Beatlesów. Producenci chcieli zrobić dużo szumu, wokół już sławnych ludzi. Może wtedy to zadziałało, ale obecnie, na mój gust, był to błąd. O wiele sympatyczniejsza jest kreskówka, która powstała rok później. Rysunkowi Beatlesi są o wiele milsi, a ich dziwne przygody ogląda się z przymrużeniem oka. Natomiast Noc po ciężkim dniu swoją świetnością nie razi. Obejrzeć tylko dla muzyki.
P.S.: Taka mieszanka epok:

środa, 9 kwietnia 2014

Trylogia Cornetto: Wysyp żywych trupów

Wysyp żywych trupów ma już okrągłą dekadę! I jest to prawdopodobnie jedna z najlepszych brytyjskich komedii. Ale najpierw trochę o samej Trylogii.

Są trzy części: Wysyp żywych trupów, Hot Fuzz i The World's End.  Wszystkie mają ze sobą kilka punktów wspólnych w postaci powtarzających się motywów (jak skakanie przez płoty), ale najważniejszym jest  jeden - lody Cornetto. Każda część ma dopasowany, osobny smak - zaczynając od pierwszej: truskawkowy, klasyczny niebieski Cornetto i miętowo-czekoladowy. 

Dzisiaj zajmę się truskawką. Otóż główny bohater, Shaun (rewelacyjny Simon Pegg) mieszka z dwójką kumpli, pracuje w sklepie RTV, a na randki przychodzi z przyjacielem Edem (Nick Frost), który tylko tworzy niepotrzebny balast. Shauna rzuca dziewczyna i jego życie wydaje się być szare, nudne i pozbawione lepszych perspektyw. I w tym momencie pojawiają się zombie, a główny bohater ma wreszcie szansę by udowodnić swoją siłę. Sobie i przyjaciołom.
Trylogia Cornetto jest wielką parodią  gatunków filmowych (horroru, filmu akcji, science-fiction) będąc mieszanką dobrego humoru i trzymających w napięciu scen. Atak zombie i cała akcja jego odpierania jest przezabawna, a mimika i zachowania bohaterów potrafią doprowadzić widza do łez. Ze śmiechu, oczywiście. 
Autorami scenariusza są Simon Pegg i Edgar Wright. Wszystkie trzy filmy maja w części stałą obsadę: Simon Pegg, Nick Frost, Martin Freeman, Bill Nighy i kilku innych, drugoplanowych aktorów. Wszystkie trzy części reżyserował Edgar Wright.
Wysyp żywych trupów to komedia ze specyficznym, brytyjskim humorem, więc nie każdemu może przypaść do gustu. Jednak dla mnie jest świetna - wyśmiewająca wszystkie amerykańskie produkcje o zombie i nie tylko (w przypadku pozostałych części). Idealny film na sobotnie wieczory, po męczącym tygodniu nudnej pracy. Rozrywka w stanie czystym!